sobota, 28 lutego 2015

fauna i flora

Przedwiośnie: szaro, buro, ponuro, pochmurno, zimno. Mało słońca, mało witamin, mało energii. A na zdjęciach lato, tropiki, bujna zieleń i błękit wody. Chyba w poprzednim wcieleniu byłam jakimś wodnym stworzeniem, bo woda jest mi szczególnie bliska. Przyjemnie chłodzi i koi swym intensywnym kolorem. Uspokaja. Dziś będzie zielono-niebiesko. Zieleń Ogrodów Botanicznych i błękit wód, okraszonych kolorową fauną raf koralowych, co prawda nie autentycznych (niestety), ale znajdujących się w parku wodnym i oceanarium z wyspy Sentosa.
Ogrody Botaniczne zachwyciły mnie bogactwem roślin od pierwszych chwil w Singapurze. W ciągu dwóch tygodni wracałam tam jeszcze trzykrotnie.


Baobaby w walentynkowy wieczór. Idealna atmosfera na romatyczny piknik pod gwiazdami. Jedyną niedogodność stanowią chmary komarów.


Foliage Garden, Botanic Gardens


Zacienione zakątki pomagają schronić się przed równikowym słońcem i odetchnąć, mimo że powietrze wcale nie jest chłodne, temperaturą przypomina raczej ogrzewanie w samochodzie ustawione na maksimum mocy.








Kolorowe ryby, z którymi można popływać w Adventure Cove.


Okazało się, że meduza nie należy do zachwycających stworzeń. B. stwierdził, że pływaja w jakimś zielonym glucie. Bez komentarza.


A real school of fish.


 Manty też były obrzydliwe wg B. Do tego stopnia, że aż zasłaniał oczy.


W Zoo panuje klimat przyjazny najmłodszym. O wyznaczonych porach można osobiście nakarmić zwierzęta. Nam udało się nakarmić żyrafę, a potem, zamiast karmić słonie, musiałysmy nakarmić dzieci. Krokodyli nie musiałyśmy.

 


Za trzecim razem udało mi się dotrzeć z B. do Orchid Garden. Raj dla miłośników storczyków. Zrobilabym więcej zdjęć, ale byłam tak zmęczona upałem i przebytym dystansem, że resztę wrażeń muszę zachować w swej pamięci, bo niosąc syna na plecach a plecak na brzuchu, nie udało mi sie zrobic zbyt wielu zdjęć. A czas naglił, zmierzaliśmy na spotkanie z Chinatown.

wtorek, 24 lutego 2015

smaki

Wszystko, co dobre, szybko się kończy.
Udało nam się wrócić szczęśliwie.
Pozostały nam wspomnienia, mnóstwo zdjęć, pamiątki i złota opalenizna.
Dziś będą smaki.


Physalis. Podobno tak się nazywa ten kolumbijski owoc. Ukryty w kokonie zeschniętych listków, które chyba są kwiatostanem. Słodkie, ziarniste. Pyszne z musem czekoladowym.


Smoothie o smaku mango. Zimny i orzeźwiający. Idealny na tropikalny upał.


Spring rolls, po naszemu sajgonki, kurczak w sosie miodowo-cytrynowym i satay, czyli mięso na patyku.

Dragon fruit. Barwi palce jak burak. W smaku przypomina arbuza.


Longany. Miękki miąższ ukryty w skorupce. Można obrać przy użyciu paznokci, ale szybciej idzie nożem. Wygląda trochę jak meduza. Bardzo słodki, podobny do liczi. W środku ukryta jest gładka i lśniąca pestka wielkości orzecha laskowego.



Obowiązkowy punkt programu - woda kokosowa. Ambrozja! A na koniec można zagryźć koprą, wyskrobaną ze środka.


Na koniec Yu Sheng. Tradycyjna potrawa, którą spożywa się w czasie obchodów chińskiego nowego roku. Każdy ze składników jest symbolem - pieniądze, szczęście, powodzenie, zdrowie. Kiedy talerz jest przygotowany, wszyscy biesiadnicy przystępują do wypowiadania życzeń i podrzucania pałeczkami jedzenia, które dany składnik symbolizuje. Rytuał kończy się tak:) Po grupowym wymieszaniu dania, można przystąpić do konsumpcji. Pyszności!


poniedziałek, 16 lutego 2015

W podróży

Przepraszam za brak niektórych polskich znaków, ale tutejsze iPhony nie wszystkie znaja. Tak oto ja i B. wyladowaliśmy w Azji. Upał tu niemiłosierny. Z pomoca znajomych oswajamy Singapur. Nigdy nie przypuszczałam, że tu dotrę, szczególnie z 4-latkiem. Widoki zapieraja dech w piersiach. Zieleń obezwładnia bezczelnym nasyceniem. Poznajemy nowe miejsca i smaki organicznej żywności. Motyl się śmieje, że jesteśmy idealnymi podróżnikami, bo nawet nie mieliśmy jetlagu. A na co tu czekać, skoro tyle egzotyki na nas czeka. Zdjęcia wkrótce.

poniedziałek, 9 lutego 2015

miotanie statyczne

Kiedyś już to przerabiałam.
Przez długi czas ukrywalam coś w tajemnicy przed światem i zabroniłam sobie cieszyć się tym, co miało nadejść.
Żeby nie zapeszyć.
Na szczęście, wtedy wszystko się udało, ale do dziś mam do siebie żal, że nie dałam sobie szansy na przeżywanie tej radości.
Historia się powtarza, żeby nie zapeszyć...
No tylko jest jeden mały problem - niemożność przeżywania radości w czasie rzeczywistym strasznie męczy.
I teraz jestem taka blada i zmęczona. Bo niewiele brakowało, a nic by z tego nie wyszło, ot, taka grypa, po prostu. Najdroższa grypa w historii...
Już opłakałam porażkę, aż tu nagle rano, sygnał z kosmosu, bielizna na lewą stronę i wyjście na prostą. Gorączka opadła.
Zdążyłam wykonać plan minimum.


Zgodnie z obietnicą.
Ostatnio chodzą za mną piosenki, np. "Impossible" albo "I see fire". Generalnie nastrój balladowy. Kiedyś w Trójce usłyszałam jednak inny utwór i cały rok się zastanawialam, kto go śpiewa. Na szczęście dane mi było się dowiedzieć.


O tym, jak można miotac się statycznie.

piątek, 6 lutego 2015

20 minut

W środę oficjalnie zakończyłam pewien etap w moim życiu. Trwało to 20 minut. Najpierw czekasz miesiącami na ślub, planujesz, marzysz, a potem ktoś obcy, kto cię zupełnie nie zna stwierdza, że twoja codziennosć przechodzi do historii.
W czwartek wyprowadziłam się do reszty. Dziś wszystko mnie boli, zakwasy w łydkach ciągną niemiłosiernie. Ostatnie porządki w moim-niemoim domu, ostatnia rozmowa z sąsiadką, w pospiechu, no jechała na zakupy. Ostatnie spojrzenia na krzaki owocowe, moje chodowane od małego iglaki, które sadziłam własnoręcznie i które już mnie przerosły. A miałam oglądać je do późnej starości...  Zasuszone kwiaty doniczkowe, których nie zabrałam w listopadzie z braku miejsca. A myślałam naiwnie, że tam się zestarzeję... Trzymałam się kurczowo w nadziei, że jeszcze nad nami zaświeci słońce, że stanie się cud i znowu będziemy szczęśliwi.
Znów zatęskniłam za psem. Ileż bym dała, żeby móc go stamtąd zabrać, żeby móc spojrzeć czasem w te miodowe, mądre psie oczy. Jestem bezradna i strasznie smutna. Bo tego się nie robi psu, a ja to zrobiłam.
A w domu grypa się rozpanoszyła. Jeszcze tylko ja się opieram, ale już brak mi sił.
 B. poci się pod pierzyną. Nie mogę się doczekać, kiedy gorączka przejdzie.
Tyle planów może runąć, jeśli nie przejdzie. Odpukać.
Nowy etap w życiu przyjęłam na chłodno, ale ostatnia wycieczka do domu całkiem mnie rozstroiła.
Jutro będzie nowy dzień I może nie będzie mi już tak smutno.