W środę oficjalnie zakończyłam pewien etap w moim życiu. Trwało to 20 minut. Najpierw czekasz miesiącami na ślub, planujesz, marzysz, a potem ktoś obcy, kto cię zupełnie nie zna stwierdza, że twoja codziennosć przechodzi do historii.
W czwartek wyprowadziłam się do reszty. Dziś wszystko mnie boli, zakwasy w łydkach ciągną niemiłosiernie. Ostatnie porządki w moim-niemoim domu, ostatnia rozmowa z sąsiadką, w pospiechu, no jechała na zakupy. Ostatnie spojrzenia na krzaki owocowe, moje chodowane od małego iglaki, które sadziłam własnoręcznie i które już mnie przerosły. A miałam oglądać je do późnej starości... Zasuszone kwiaty doniczkowe, których nie zabrałam w listopadzie z braku miejsca. A myślałam naiwnie, że tam się zestarzeję... Trzymałam się kurczowo w nadziei, że jeszcze nad nami zaświeci słońce, że stanie się cud i znowu będziemy szczęśliwi.
Znów zatęskniłam za psem. Ileż bym dała, żeby móc go stamtąd zabrać, żeby móc spojrzeć czasem w te miodowe, mądre psie oczy. Jestem bezradna i strasznie smutna. Bo tego się nie robi psu, a ja to zrobiłam.
A w domu grypa się rozpanoszyła. Jeszcze tylko ja się opieram, ale już brak mi sił.
B. poci się pod pierzyną. Nie mogę się doczekać, kiedy gorączka przejdzie.
Tyle planów może runąć, jeśli nie przejdzie. Odpukać.
Nowy etap w życiu przyjęłam na chłodno, ale ostatnia wycieczka do domu całkiem mnie rozstroiła.
Jutro będzie nowy dzień I może nie będzie mi już tak smutno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz