niedziela, 23 lipca 2017

Umieranie

Sokółka. Cud eucharystyczny.
- Okłamałaś mnie. Wcale mi tu nie było cudownie. - żali się B.
- Chodź, coś Ci pokażę.
Prowadzę go do kraty przy bocznej kaplicy. Na ołtarzu Najświętszy Sakrament. Biały Chleb z widoczną czerwoną plamką.
- Widzisz tą czerwoną plamkę?
- Mhm - mruczy zrezygnowany.
- To jest kawałeczek serca Pana Jezusa. Prawdziwy.
- Naprawdę? - słyszę wyraźne ożywienie w głosie. Jak wytłumaczyć 6-latkowi to, co widzi w odniesieniu do tego, czego nie widzi?

Szum wiatru wśród krzyży wiszących jedne na drugich, jak kiście winogron. Każdy krzyżyk to jeden człowiek, jedna intencja, prośba, dziękczynienie. Duże i małe. Wkopane w ziemię i wiszące. Cichy stukot drewienek poruszanych letnim wiatrem.

Krople deszczu spadające na okno dachowe. Nocna muzyka.
Cicha noc. Ciemna noc. Niezakłócona latarniami. Czerń jest czarna, a nie bura.

Oczekiwanie na cud. “Oczekuj cudów już dziś, już teraz za nie dziękuj, one już się dzieją, tylko my tego jeszcze nie widzimy.” - powiedziała do mnie Basia.

Moje życie pod wieloma względami różni się od życia moich przyjaciółek. Mogłabym się z nimi porównywać, tylko po co? Każda z nas znalazłaby coś, czego mogłaby pozazdrościć tej drugiej. Przypomniało mi się, jak kilka lat temu dokuczało mi “wyalienowanie”; ludzie w moim otoczeniu dziwili się, skąd brałam siłę do różnych przedsięwzięć, dbania o siebie. Odstawałam, wyróżniałam się, rzucałam się w oczy, mimo że nie było to moim celem.
Wczoraj trafiliśmy z B. na urodziny do jego rówieśnika. Dużo dzieci w różnym wieku. Mamy, ciocie, dziadkowie. Przyzwyczaiłam się już do tego, że wszędzie chodzę sama. Nauczyłam się już. Ale co jakiś czas słyszę pytania w stylu: ile pani ma dzieci?. Tylko jedno? Wczoraj nie wytrzymałam… Może to było mało eleganckie, ale skuteczne. Powiedziałam, że nie zdążyłam urodzić więcej, bo się rozwiodłam. Pominęłam jedno w niebie.

Moje pragnienia, tęsknoty. Moje umieranie. Czasem wręcz fizyczny ból, aż trudno złapać oddech. Opanować łzy.
Pożegnania. Odchodzenie, tymczasowość.
Każdy koniec to nowy początek.
Coś nowego w każdej małej śmierci.

Moje imię. Marta. Mara - gorzka, strapiona, silna. O wyrazistym smaku.
Słaba, ale silna. Dużo mogę znieść. Moc w słabości się doskonali (2 Kor 12,9).
 
 


Brak komentarzy: