poniedziałek, 27 lipca 2015

Lalka waldorfska

Na Podlasiu udało mi się spełnić moje kolejne marzenie. Rok temu poznałam Sylwię, która wyczarowuje przepiękne lalki waldorfskie. Kiedy zobaczyłam jej prace, rozmarzyłam się. Pomyślałam, że fajnie byłoby taką mieć. W tym roku los znowu skrzyżował nasze drogi. Nie wierzę w przypadki. Po prostu musiałyśmy się spotkać. Okazało się, że sporo nas łączy. Podobne przejścia, rękodzielnicza pasja i fascynacja zdrowym żywieniem.

Leżąc w łóżku o drugiej w nocy wymyśliłam sobie, że skoro mam w zasięgu mistrzynię, może przeszkoliłaby mnie na prywatnych warsztatach? I odbyły się!

Wykonanie lalki jest bardzo pracochłonne; filcowanie na sucho, formowanie rysów główki, obszywanie trykotem, wyszywanie oczu, potem krojenie części ciała, zszywanie, wypychanie owczym runem, wyszywanie włosów, łączenie elementów, szycie ubranek. Kto szył kiedykolwiek na maszynie do szycia ten wie, że szycie małych elementów to karkołomny wyczyn. Tym, co nie szyją wcale, pozostaje szycie ręczne... Czyli czeka mnie jeszcze trochę pracy. Na razie zrobiłam główkę, resztą zajmę się po powrocie z kolejnej wyprawy.




niedziela, 26 lipca 2015

Międzylądowanie

Na chwilę przysiadłam w domu, między jedną podróżą a drugą. Pranie, przepakowanie i w drogę. Na Podlasie jeżdżę jak do siebie. Za rok pojadę bez nawigacji:-)
O zaletach podbiałostockich wsi będzie kiedy indziej z pełną fotorelacją. Dziś rękodzielnicze skutki ostatniej wyprawy. Chciałabym mieć taką koleżankę, jaką mają moje koleżanki, które przy pewnych okazjach zostają obdarowane moimi wytworami. Niech się noszą.

sobota, 18 lipca 2015

Żołędzie

Padam na twarz zmęczona wakacyjną rekreacją. Poparzona słońcem, opalona w łatki z powodu nierównomiernego nałożenia kremu z filtrem, z pęcherzami na palcach od kajakowego wiosła. W końcu przepłynęłam ok. 25 km kajakiem po Warcie pod wiatr...
Wczoraj z sąsiadką umówiłyśmy się na sushi. Pierwszy raz miałam okazję założyć singapurską sukienkę w stylu orientalnym.
Jutro wraca B. Stęskniłam się już.
Coraz bardziej podoba mi się zabawa kolorami. Zainspirowana żołędziowym wieńcem Jareckiej spełniłam jedno marzenie Kamili. Wszystkiego najlepszego, Kochana!

wtorek, 14 lipca 2015

Spowiedź marnotrawcy czasu

Lubię te momenty, kiedy wszystkie znaki na niebie i na ziemi kierują moje kroki w określoną stronę. Tak było też z Reginą Brett i jej książkami. Miałam po nie sięgnąć.
W związku z planowaną podróżą do przyjaciółki ze studiów, weszłam do Empiku, zachęcona banerami promocyjnymi, z myślą o upominkach dla jej synów. Zajrzałam też do działu z wydawnictwami kulinarnymi i szeroko pojętą psychologią i rozwojem personalnym. Przelotem rzuciła okiem na kilka pozycji pani Brett w pastelowych okładkach. "Kolejna Pawlikowska," pomyślałam. Nawet nie wzięłam ich do ręki. Bodajże tego samego wieczoru, szukając apek językowych dla B. na smartfonie, znalazłam inną, pełniącą funkcję czytnika. Po wybraniu zakresu zainteresowań aplikacja wybrała dla mnie... Reginę Brett i jej "Jesteś cudem". Przeczytałam fragment i postanowiłam, że muszę kupić ją dla Kamili. Następnego dnia, podczas wieczornego spaceru kijkowego, rozmawiałyśmy z Sąsiadką o czytanych właśnie książkach, ja czytałam akurat "Ołówek" Katarzyny Rosickiej-Jaczyńskiej, ona "Bóg nigdy nie mruga" Reginy Brett... No więc skoro sama książka pcha mi się w ręce, to łaskawie rzucę na nią okiem.
No i rzuciłam. Do tego B. wyjechał do taty na tydzień wakacji. Jeszcze nigdy nie rozstałam się na tak długo z "Bubusiem". A to, że siedzi u taty, skłoniło mnie do niezbyt przyjemnych wspomnień. Zaczęłam znowu żyć przeszłością. Na szczęście tylko na kilka dni, ale to wystarczyło, żeby zafundować sobie lekki dół. Wtedy zaczęłam czytać "Boga...".

To bardzo mądra książka. Jak leczniczy plaster. Autorka przeżyła chorobę nowotworową, doświadczyła kilku lat terapii, ja przeżyłam stratę, rozwód, przede mną jeszcze sprzedaż domu. Teraz wiem, o czym pisze, bo przechodziłam przez podobne momenty, chociaż ich przyczyny były inne. Przez ostatnich kilka lat zachowywałam się podobnie do autorki; brakowało mi pewności siebie, bałam się zmian, wciąż czekałam na specjalne okazje, nie cieszyłam się każdym dniem, czułam się wiecznie rozdarta między byłym mężem, a moim aktywnym życiem, które dla niego porzuciłam. Przestałam podróżować, mimo że straszny ze mnie Włóczykij... Gdyby ktoś proponował mi dziś podróż, nie pytałabym dokąd, tylko ile mam czasu na spakowanie się. Dlatego kiedy urodził się B., tak nerwowo reagowałam, gdy wieczorem B. miał problemy z zasypianiem i biegałam do jego łóżeczka, odrywana od moich robótek, ostatniej cząstki mnie.

Teraz już jestem dla siebie dobra. Lepiej rozumiem siebie. Czasami przypomina mi się film z J. Carrey'em "Yesman", polski tytuł to "Jestem na tak". Więc teraz jestem na tak. Kijki codziennie? Tak. Kijki na Złotą Górę? Tak. Lumpeksowe łowy? Tak. Plotki z koleżanką koleżanki, której nie znam? Tak. Wypad do Łodzi do K., której nie widziałam prawie dwa lata? Tak. Sushi w prawdziwej restauracji? Tak. Kajaki? Tak. Rękodzieło? Tak. Kolory? Tak.  A chodzą za mną jeszcze: koncert Comy na drugim końcu Polski, regularny basen, kurs hiszpańskiego i w końcu jakiś certyfikat, kurs salsy i chór. Niestety wszystkiego nie dam rady na raz zorganizować, ale krok po kroku... ;)



poniedziałek, 13 lipca 2015

Na jagody

Upalne dni rozleniwiają. Szydełko nie kusi, senność ogarnia, zwłaszcza na plaży. Kevin the Minion wreszcie zakończony, z poczucia obowiązku - nie cierpię nie kończyć tego, co zaczęłam. W międzyczasie kijki i finisz postu owocowo-warzywnego. Co prawda, wytrzymałam 12 zamiast 14 dni, ale i tak jestem zadowolona z efektu końcowego; szczęśliwie ubyło trochę obywatelki.  I co teraz? Nicnierobienie? Teraz czas na nadrabianie zaległości w lekturze. Nawet pogoda zaczęła sprzyjać czytaniu - chłód, deszcze i chmury. A dziś byłam na jagodobraniu.

piątek, 3 lipca 2015

Lipiec

Pachnący lipami. Wyjątkowo mi się ten zapach podoba. Nareszcie upalnie, letnio. I dziś pierwszy w tym roku polski plażing.  Nie do końca udany, bo B. urządził histerię przy baseniku z powodu mokrych kąpielówek... i całe popołudnie do bani.
Ostatnio nabrałam ochoty na koncerty. Zimą jadę na Florence do Łodzi, ale koncertów pragnę już teraz. I coś się nie mogę zgrać z festiwalami w tym roku, bo będę wtedy gdzieś indziej. Podobno. Jak tu zaplanować coś, kiedy dobrze dnia nie można zaplanować... Więc jestem elastyczna.
W ramach elastyczności i łapiąc nadarzającą się okazję, pojechałam na koncert chóru... do lasu. Dzięki, Kamila, za cynk.
Czarownie było! Uwielbiam oglądać ludzi, którzy z pasją robią to, co lubią, świetnie się przy tym bawiąc. Dlatego nie mogłam napatrzeć się na dyrygentkę, obciętą na zapałkę, która tak swobodnie poruszała się na scenie, że aż jej zazdrościłam, że może tańczyć do tych skocznych kawałków. I byłam jej wdzięczna, kiedy można było zatańczyć do bisu. Podziałała na mnie inspirująco! Może kiedyś zapiszę się do jej chóru...