wtorek, 14 lipca 2015

Spowiedź marnotrawcy czasu

Lubię te momenty, kiedy wszystkie znaki na niebie i na ziemi kierują moje kroki w określoną stronę. Tak było też z Reginą Brett i jej książkami. Miałam po nie sięgnąć.
W związku z planowaną podróżą do przyjaciółki ze studiów, weszłam do Empiku, zachęcona banerami promocyjnymi, z myślą o upominkach dla jej synów. Zajrzałam też do działu z wydawnictwami kulinarnymi i szeroko pojętą psychologią i rozwojem personalnym. Przelotem rzuciła okiem na kilka pozycji pani Brett w pastelowych okładkach. "Kolejna Pawlikowska," pomyślałam. Nawet nie wzięłam ich do ręki. Bodajże tego samego wieczoru, szukając apek językowych dla B. na smartfonie, znalazłam inną, pełniącą funkcję czytnika. Po wybraniu zakresu zainteresowań aplikacja wybrała dla mnie... Reginę Brett i jej "Jesteś cudem". Przeczytałam fragment i postanowiłam, że muszę kupić ją dla Kamili. Następnego dnia, podczas wieczornego spaceru kijkowego, rozmawiałyśmy z Sąsiadką o czytanych właśnie książkach, ja czytałam akurat "Ołówek" Katarzyny Rosickiej-Jaczyńskiej, ona "Bóg nigdy nie mruga" Reginy Brett... No więc skoro sama książka pcha mi się w ręce, to łaskawie rzucę na nią okiem.
No i rzuciłam. Do tego B. wyjechał do taty na tydzień wakacji. Jeszcze nigdy nie rozstałam się na tak długo z "Bubusiem". A to, że siedzi u taty, skłoniło mnie do niezbyt przyjemnych wspomnień. Zaczęłam znowu żyć przeszłością. Na szczęście tylko na kilka dni, ale to wystarczyło, żeby zafundować sobie lekki dół. Wtedy zaczęłam czytać "Boga...".

To bardzo mądra książka. Jak leczniczy plaster. Autorka przeżyła chorobę nowotworową, doświadczyła kilku lat terapii, ja przeżyłam stratę, rozwód, przede mną jeszcze sprzedaż domu. Teraz wiem, o czym pisze, bo przechodziłam przez podobne momenty, chociaż ich przyczyny były inne. Przez ostatnich kilka lat zachowywałam się podobnie do autorki; brakowało mi pewności siebie, bałam się zmian, wciąż czekałam na specjalne okazje, nie cieszyłam się każdym dniem, czułam się wiecznie rozdarta między byłym mężem, a moim aktywnym życiem, które dla niego porzuciłam. Przestałam podróżować, mimo że straszny ze mnie Włóczykij... Gdyby ktoś proponował mi dziś podróż, nie pytałabym dokąd, tylko ile mam czasu na spakowanie się. Dlatego kiedy urodził się B., tak nerwowo reagowałam, gdy wieczorem B. miał problemy z zasypianiem i biegałam do jego łóżeczka, odrywana od moich robótek, ostatniej cząstki mnie.

Teraz już jestem dla siebie dobra. Lepiej rozumiem siebie. Czasami przypomina mi się film z J. Carrey'em "Yesman", polski tytuł to "Jestem na tak". Więc teraz jestem na tak. Kijki codziennie? Tak. Kijki na Złotą Górę? Tak. Lumpeksowe łowy? Tak. Plotki z koleżanką koleżanki, której nie znam? Tak. Wypad do Łodzi do K., której nie widziałam prawie dwa lata? Tak. Sushi w prawdziwej restauracji? Tak. Kajaki? Tak. Rękodzieło? Tak. Kolory? Tak.  A chodzą za mną jeszcze: koncert Comy na drugim końcu Polski, regularny basen, kurs hiszpańskiego i w końcu jakiś certyfikat, kurs salsy i chór. Niestety wszystkiego nie dam rady na raz zorganizować, ale krok po kroku... ;)



Brak komentarzy: