Wrześniowy listopad, zimno, wietrznie, deszcz padito…
Wspomnienia wakacji coraz bardziej abstrakcyjne i odległe.
Chowam się w swetrach i dżinsach.
W ogóle chowam się. W sobie.
Sukienki smutno wiszą w szafie.
Jest tak szaro i buro, że pierwszy raz od prawie pół roku pomalowałam paznokcie...
W lesie mi dobrze.
Zieleń, wysiłek, odpoczynek od myślenia.
Nie trzeba silić się na elegancję.
Wczoraj miałam spadek formy.
A wieczorem w planach wyjazd, który w ostatniej chwili opóźnił się o prawie 1,5 godziny.
Zapadający zmrok i deszcz.
Wątpliwości, czy wyjeżdżać tak późno...
Na miejscu ciepłe, subtelne światło.
I muzyka. Muzyka, która mnie otwiera.
Przychodzi wielka wdzięczność i wzruszenie, odbierające mowę i oddech.
Łzy, których nie sposób zatrzymać.
Harmonia dźwięków i piękne głosy.
Momentami słuchać szept spowiedzi.
Muzyka najpierw jest delikatna, stopniowo nabiera mocy, wypełnia całą przestrzeń, mam wrażenie, że zaraz rozsadzi mury.
Nie bój się, zaufaj. On sam będzie działał.
Uświadomiłam sobie jak bardzo brakuje mi muzyki, śpiewania, uwielbienia…
Tęsknię za tą atmosferą.
Poczułam, jaka spięta chodzę od pewnego czasu - ramiona, szyja, plecy… ostatnio nie mogłam śpiewać.
Żyję albo przeszłością i pozwalam, by miała na mnie wpływ, albo czekam na coś.Na cel, sens.
Nie ma mnie 'tu'.
Czuję, że zwalniam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz