Listopad. Szarość, wilgoć, chłód. Na szczęście nie tylko. Wczoraj słońce za wszelką cenę przedzierało się przez chmury. Blady błękit wyglądający przez pęknięcia w sinej szarości. Wiatr przeganiał kolejne warstwy chmur, przynosząc raz po raz przelotny deszcz. Jesienne tęcze. Znaki przymierza. W lesie świetliście. Ostatnie żółte liście świecą na gałęziach, a te, które przegrały walkę z bezlitosnym wiatrem, tworzą najpiękniejszy z dywanów, drżący przy najlżejszych podmuchach północnego chłodu. Nie potrafię nazwać kolorów, które wczoraj malowały się na niebie, widziałam szarość, błękit, światło w kolorze wanilii i dziesiątki ich odcieni w załamaniach chmur.
Las wydaje się cichy, ale jest pełen dźwięków. Szmer ostatnich liści spadających z drzew, plusk wody spływającej z młyńskiego koła, ponure i głuche skrzypnięcia wiekowych pni pod naporem wiatru, wreszcie orkan szumiący groźnie wśród nagich koron puszczy. Dzień, który zaczyna gasnąć wczesnym popołudniem.
Tuż obok klasztoru dostrzegam na drzewach zielone liście, do złudzenia przyminające kolorem wiosenną soczystość pierwszych, nieśmiałych listków.
sobota, 11 listopada 2017
O pogodzie
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz