Dalszy ciąg zaklinania codziennej szarości kolorem.
Gorąca kawa i wilgotne ciasto marchewkowe w doborowym towarzystwie Kamili.
Puszysta wełna i pierwsza lekcja szydełkowania.
Włochate jej owoce.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia:)
Zamówiłam niewłochatą wełnę, cały karton, ciepłe pastele, mięta, cukierkowe róże, czekoladowy brąz, słoneczna żółć, błękity i turkusy. Nie mogłam się zdecydować. Nawet nie ośmieliłam się ich jeszcze napocząć.
Mam wełnę, zapragnęłam żołędzi, miękkich i kolorowych. Żołędzie powinny być mieć czapeczki. Skąd w styczniu wziąć żołędzie? No z lasu:) Współczuję wszystkim dzikom, które szukają zimą przekąsek wśród zmrożonych liści. Początek poszukiwań nie napawał optymizmem. Zmarznięte ręce i zaledwie kilka czapeczek. Zmieniłam lokalizację. Na skraju lasu dopadł mnie mroźny wiatr. Zaczęłam rozgrzebywać dębowe liście. I nic. W ręce zimno, zaczynam tracić czucie w palcach. I nagle jest: jeden, drugi, trzeci... Udało się! Zdobyłam pół torby. Będą żołędzie!
Wieczorem odebrałam ceramikę z warsztatów w muzeum.
2 komentarze:
O, dzięki Ci żeś nie umieściła zdjęcia mych niewprawnych dłoni! ;)
Następnej lekcji dziergania doczekać się nie mogę.
Muchomorka czas zacząć (!). Czerwone serduszka też kuszą ... Ptaszka pięknego upatrzyłam również.
P.S. I ja nie śmiałam napocząć żadnej włóczki. Szydełka jednakowoż. Wszystko traktuję z stosownym namaszczeniem, gładzę, oglądam, oczu nacieszyć nie mogę ...
O, wielka Ty kusicielko moja!
Miało być:P nie mogłam się zdecydować, gdzie je umieścić:)
Prześlij komentarz