niedziela, 2 listopada 2014

Ulotność chwil

Czuję się, jakbym szukała swojego języka, pisząc tu. Szukam, szukam. To co wychodzi jest nieoswojone. Moje, a jakieś niemoje. To będę szukać dalej.

Ten tydzień upłynął pod hasłem wyjazdów służbowych. Czyli nie miałam czasu na robótki. Byłam na "branżowym" szkoleniu. Z doświadczenia wiem, że w mojej branży takie szkolenia są raczej nudne, żeby nie powiedzieć, że to strata czasu. Są gdzieś fundusze, mają się odbyć, bez względu na jakość. Dlatego jechałam te 120km z pewną niechęcią. Ale już na początku podróży zaczęłam nabierać przekonania, że to nie dzieje się przypadkowo, że jestem na właściwym miejscu, we właściwym czasie. Niechęć ustępowała oczekiwaniu, co jeszcze się wydarzy. Los stawia na naszej drodze różnych ludzi. W środę poznałam na mojej drodze osobę, z którą wiele mnie łączy, a jednak jesteśmy dość różne. Łączy nas sytuacja życiowa, rodzaj pracy, miłość do przyrody i zdrowego odżywiania się. Miałam więc z kim dzielić się wrażeniami tych dwóch dni.

Pierwszym zaskoczeniem był hotel. Mieszkam na wsi, na granicy dwóch województw, więc gdzież mi do takich luksusów, zwłaszcza, że do tej pory szkolenia, w których brałam udział, odbywały się w trochę innych warunkach.



Już ten widok z okna sprawił, że... no właśnie, zabrakło mi słów. Nie bywam w takim standardzie i w najbliższym czasie też nie będę. Dlatego chłonęłam te widoki i luksus jak gąbka:)
Wieczorem spacer po galerii i kąpiel na basenie hotelowym i jaccuzi.
A następnego dnia śniadanie królów. Deser królów. Obiad królów.





Żeby nie było, że tylko hotel zrobił na mnie wrażenie. Merytorycznie szkolenie było bardzo atrakcyjne. Momentami czułam, że układanka kliknęła, że mam tu być, bo te treści są dla mnie, w tym momencie życia. Poznałam wiele kierunków, w których mogę zawodowo podążyć. Poznałam ludzi z mojego środowiska, a teraz to nigdy nie wiadomo, jaka znajomość może się przydać, niestety.
Na takie szkolenia mogłabym jeździć co dwa tygodnie, bo to trochę daleko, byle regularnie:)

Potem nadeszło Halloween. Wigilia Wszystkich Świętych.
W związku z tym, że juz dwa tygodnie walczymy z angina ropną, postanowiłam objechać ekspresowo groby w piątek, a w weekend chorować dalej...
Udało mi się wyciągnąć na krótki spacer Kamilę z marzeniado.blogspot.com i jej Małą K. Chłód nas przegonił.





A jak Halloween, to i dynia.


I jeszcze śliwkowe crumble z kruszonką z płatków owsianych.


Potem nadszedł listopad.
Pierwszy wolny dzień od dawna. Pierwsze popołudnie w domu od kilku dni.
I chorowania ciąg dalszy. Inhalacje, lekarstwa, syropki, psikacze.

B. jest pasjonatem lisów. Lisie maskotki, lisie zabawy, lisia pościel. Ulubiony kolor? Pomarańczowy, oczywiście. Lisi szalik, pomarańczowa kurtka i paski na czapce. Więc jak zrobić lisa, jakiego jeszcze nie mamy? Z butelki plastikowej i masy klejowo-gazetowej.




Oto prawie gotowy lis B. Chwilowo jeszcze bez ogona.

3 komentarze:

Marzenia do spełnienia... pisze...

I ja cały czas błądzę blogowo. A trochę już to trwa przecież. Trzeci rok leci :) A jak cofam się do moich początków, to aż rumieniec wstydu pokrywa moje lica. Większość postów nadaje się do jednego. Tylko sentyment nie pozwala.
Raz bliżej sercu, raz dalej, jednak zawsze skutecznie, bo to blog jest najskuteczniejszą chwilołapką tego co tak cenne a ulotne.
Zazdroszczę chotelowych chwil ... Przydałaby mi się taka odskocznia :)
Urocza ta Wasza dynia z wampirowym uzębieniem :D
P.S. Śliwkowe crumble było pyszne ^^ Bez dosładzania.
ZAZDROSZCZĘ hotelowych chwil ...

martyshkap pisze...

Cieszę się, że trafiłam w gusta smakowe:)

Anonimowy pisze...

uwielbiam sliwkowe crumble :)